Wyjeżdżamy
drogą 128 z Anderson Valley. Wpadamy na sławną A1, która wije się
wzdłuż skalistych czarno-srebrnych wybrzeży Pacyfiku, czerwonych
lasów, wzgórz z winnicami, aż do Oregonu. Zanurzamy
się w sekwojowe, dębowe i świerkowe lasy. Drzewa są ogromne,
majestatyczne, wiekowe.
Czerwone
pnie porasta mech, poprzez liście gdzieniegdzie przebija się
słońce. Atmosfera jak w bajce, w kinie, we śnie, w wyobraźni.
Niebieska Navarro towarzyszy nam całą drogę, tuż przed Mendecino
wpada do Oceanu, oddzielonego od lądu poszarpanym, skalistym,
klifowym wybrzeżem
Północna
Kalifornia – tak zupełnie inna od tamtej Południowej. Spalonej
słońcem, pustynnej, surowej, pięknej. Mam
wrażenie, że jestem na końcu niesamowicie pięknego świata, że
wszystko tutaj się kończy.
Elk
– miasteczko jak z westernu: małe drewniane domki, przycupnięte
po obu stronach drogi. Minimalistyczny cmentarz z widokiem na ocean,
sklep, kościół, szeryf i lokalesi w obowiązkowych wełnianych
czapkach i z psami.
Czas
się zatrzymał w dziewiętnastym wieku, nowa jest tylko droga. Jest
koniec stycznia, wokół stare wieże na wodę, wiosenne kwiaty,
zielono, słonecznie, rześko – Mendocino wita. Oferuje, wszystko,
co w Elk, plus trzy wspaniałe knajpki – więcej nie trzeba.
Wszystko miejscowe: kraby, muszle, ryby (prosto z oceanu), warzywa,
które rosną na farmach wokół. I wspaniali, gościnnie
uśmiechnięci ludzie.
Mendocino
i Elk słyną z soli wydobywanej z Oceanu – przyprawa, za którą
da się pokroić każdy kucharz, który wie co w trawie piszczy. O
bezkresnych oceanicznych krajobrazach, zapachach wodorostów
pomieszanych z solą, sosną, eukaliptusem i wiatrem, nie piszę. Bo
co tu pisać, trzeba zobaczyć, powąchać, poczuć i usłyszeć... CDN.
rybne taco |