poniedziałek, 11 lutego 2013

Druga Kalifornia...




Wyjeżdżamy drogą 128 z Anderson Valley. Wpadamy na sławną A1, która wije się wzdłuż skalistych czarno-srebrnych wybrzeży Pacyfiku, czerwonych lasów, wzgórz z winnicami, aż do OregonuZanurzamy się w sekwojowe, dębowe i świerkowe lasy. Drzewa są ogromne, majestatyczne, wiekowe.

Czerwone pnie porasta mech, poprzez liście gdzieniegdzie przebija się słońce. Atmosfera jak w bajce, w kinie, we śnie, w wyobraźni. Niebieska Navarro towarzyszy nam całą drogę, tuż przed Mendecino wpada do Oceanu, oddzielonego od lądu poszarpanym, skalistym, klifowym wybrzeżem


Północna Kalifornia – tak zupełnie inna od tamtej Południowej. Spalonej słońcem, pustynnej, surowej, pięknej. Mam wrażenie, że jestem na końcu niesamowicie pięknego świata, że wszystko tutaj się kończy.

Elk – miasteczko jak z westernu: małe drewniane domki, przycupnięte po obu stronach drogi. Minimalistyczny cmentarz z widokiem na ocean, sklep, kościół, szeryf i lokalesi w obowiązkowych wełnianych czapkach i z psami.

Czas się zatrzymał w dziewiętnastym wieku, nowa jest tylko droga. Jest koniec stycznia, wokół stare wieże na wodę, wiosenne kwiaty, zielono, słonecznie, rześko – Mendocino wita. Oferuje, wszystko, co w Elk, plus trzy wspaniałe knajpki – więcej nie trzeba. Wszystko miejscowe: kraby, muszle, ryby (prosto z oceanu), warzywa, które rosną na farmach wokół. I wspaniali, gościnnie uśmiechnięci ludzie.


Mendocino i Elk słyną z soli wydobywanej z Oceanu – przyprawa, za którą da się pokroić każdy kucharz, który wie co w trawie piszczy. O bezkresnych oceanicznych krajobrazach, zapachach wodorostów pomieszanych z solą, sosną, eukaliptusem i wiatrem, nie piszę. Bo co tu pisać, trzeba zobaczyć, powąchać, poczuć i usłyszeć... CDN.


rybne taco